01.06.2021

STOCZNIA GDAŃSKA Z DZIECIĘCYCH WSPOMNIEŃ

Loteryjka butelkowa, rozbryzg wody podczas wodowania, zapach smaru na drelichach, orkiestra dęta i pierwszy w życiu lot samolotem na kolonie w Leningradzie – o stocznię widzianą oczyma małego człowieka pytamy dziś dorosłe dzieci pracownic i pracowników Stoczni Gdańskiej im. Lenina.

Zacznijmy od tego, że stocznia nosiła imię Włodzimierza Lenina – organizatora i przywódcy rewolucji październikowej, pierwszego przywódcy Rosji radzieckiej, teoretyka ideologii komunizmu i twórcy idei leninizmu – to procentowało.
– Dzięki temu możliwy był lot dzieci ze stoczni na kolonie do Leningradu takim tupolewem jak ten prezydencki. Nawet na czapeczkach letnich mieliśmy Lenina – opowiada Piotr Kowalczuk, wówczas uczeń szkoły podstawowej, którego oboje rodzice pracowali w stoczni, mama wykonywała bardzo ciężką pracę trasera okrętowego, a tata był elektrykiem, przez kilka lat mistrzem Lecha Wałęsy. – To był mój pierwszy lot samolotem. Byłem bardzo podekscytowany. Troskliwie opiekowały się nami piękne stewardesy, Rosjanki. Pamiętam, że gdy upadła mi maskotka tygrysek, to pani zbiegła po schodach, by mi go przynieść.

Biuro przepustek
Dzieciaki wracały do domów w czapeczkach z Leninem, na których widniały podpisy wszystkich uczestników kolonii, a nawet miłych stewardes. Wychowawcy kolonijni wracali zaopatrzeni w wyroby ze złota. Musieli obawiać się celników, bo prosili, żeby dzieci przewiozły je… na sobie.
– Nikogo nie zatrzymano, działaliśmy wspólnie i w porozumieniu – śmieje się Piotr.
Dzieciaki pracownic i pracowników stoczni bywały w zakładzie głównie wówczas, gdy wodowano statki, celebrowano stoczniowe uroczystości albo zamykano przedszkole z powodu ospy.
Zacznijmy od odpowiedzi na kluczowe pytanie – czy każdy mógł dostać się do stoczni?
Potrzebna była przepustka. Zgodnie z przepisami dziecko nie mogło błąkać się po stoczni, rzecz jasna, bo to gotowe nieszczęście. Z wysokości szczytu jednej ze stoczniowych hal jeszcze do niedawna mural utrzymany w stylistyce z poprzedniej epoki upominał: „BHP. Tatusiu! – pracuj bezpiecznie”.
– Pamiętam, że szliśmy stoczniową ulicą, a tata trzymał mnie za rękę. Bywało, że ni z tego, ni z owego nagle przejeżdżał pociąg – wspomnienia z połowy lat 50. odgrzebuje w pamięci Maria Znaniecka, której tata był w stoczni kadrowym, a mama pracowała w odlewni.
Piotr Kowalczuk pamięta, że nawet gdy jako koloniści stoczniowi wracali z Danii i w radiowęźle chcieli nagrać z nimi wywiad, to był kłopot, żeby dostać się na teren zakładu.
Przemycenie dziecka do stoczni nie było jednak niemożliwe, o tym za chwilę.

Razy dwa
W dużo lepszej sytuacji niż inne dzieci byli Pavko Krajka i Marek Mirota.
Oboje rodzice Pavka pracowali w stoczni. Tata był kierownikiem oddziału na wydziale wyposażeniowym. Mama, piękna pani inżynier, specjalizowała się w konstrukcji bomów, dźwigów na statkach, które przenosiły kontenery, miała nawet na swoim koncie patent na wynalazek dotyczący urządzeń przeładunkowych. Pracowała w biurze projektowym, które mieściło się w dziś nieistniejącym już budynku przy ul. Jana z Kolna i to właśnie to miejsce zapisało się w pamięci syna. Do biura można się było dostać przez portiernię w bramie nr 3 lub bezpośrednio z ulicy.
– Dyżurujący tam strażnicy przymykali oko na dzieci – Pavko bardziej niż straż przemysłową wspomina, jak cieszył go widok cioć i wujków w białych fartuchach, które były strojem obowiązkowym w biurze projektów.
Pavko musiał mieć fory, bo zawsze był razy dwa – do pracy do mamy zawsze wpadało dwóch braci bliźniaków i pewnie robili furorę.
– Tak było – przyznaje Pavko.
Status zakładowy małego Marka Miroty był nieprzeciętny, zaczynał wizytować stocznię jako osesek, bo i charakter pracy jego ojca była szczególny. Zenon Mirota od początku lat 50. pracował jako etatowy fotograf, który dokumentował codzienne życie zakładu i jego pracę: od budowy statku przez jego wodowanie, wyposażanie aż po przekazanie armatorowi. Portretował też robotników przy pracy, monumentalizm statków, fakturę materiałów używanych w stoczni.
– Rzeczywiście często bywałem w stoczni, to wynikało ze specyfiki pracy ojca. Zabierał mnie na budowę ciekawych statków, na wodowania i podniesienia bandery – przyznaje Marek Mirota, a na kolejnych zdjęciach z kolekcji stoczniowej widać najpierw pięciolatka, potem dziesięciolatka, nastolatka….

Co dzieci robiły w stoczni?
Pavko pamięta, że siadał przy mamie i na desce kreślarskiej rysował czołgi, auta i inne obiekty.
– Już jako sześcio-, siedmiolatek rozumiałem zastosowanie w rysunku takich technik, jak przekrój, rzut poziomy – opowiada. – Przy zabawie rysowania cyrkiel, ekierka, rapidograf czy papier milimetrowy bardzo mnie ekscytowały, jednocześnie trenując dokładność...
Najwięcej radości przysparzały nikomu już niepotrzebne, olbrzymie płaszczyzny papieru, czyli arkusze z kopiami projektów, gdzie mieściły się rysunki projektów całych statków.
– Kolorowanie rysunków statków na tych arkuszach było super.
Maria Znaniecka też pamięta miejsce pracy taty. Ojciec zawsze sadzał córkę przy swoim dorosłym biurku i pozwalał do woli korzystać z dziurkacza. Najmocniej jednak zapisały się jej w pamięci eskapady z ojcem, zapalonym szachistą, do stoczniowych klubów Ster we Wrzeszczu i do Akwenu.
– Na wodowaniu byłam pewnie ze trzy razy, najbardziej pamiętam pierwsze, bo statek nie spłynął z pochylni, nie mogłam zrozumieć, co to znaczy, że „zaciął się” – wspomina.
Tata Andrzeja Trzeciaka przepracował w stoczni na różnych stanowiskach 36 lat, był m.in. nadmistrzem montażu maszyn. Nie byli razem na wodowaniu, odbyli za to wycieczkę w dniu otwartym stoczni, najpewniej w Święto Pracy 1 Maja.
– Dla mnie to było wydarzenie, zakład odcięty od codziennego życia, nie zaglądałem tam wcześniej – relacjonuje Andrzej Trzeciak. – Stocznia zrobiła na mnie wielkie wrażenie skalą, dziwacznością architektury. Zapamiętałem wiszące na ścianach hal tablice z hasłami bhp i rysunkami przypominającymi animacje dla dzieci. Na jednej widniał graficzny ludzik z odciętą kończyną i hasłem: „Uważaj przy pracy! Pamiętaj, człowiek rodzi się bez części zamiennych”. Zmroziło mnie. Pomyślałem sobie, że to prawda i że samochody mają lepiej.

100 tysięcy pracujących mrówek
Zdarzyła się także Andrzejowi wycieczka z klasą na wodowanie „Daru Młodzieży”, 12 listopada 1981 roku. Miał wtedy niecałe osiem lat.
– Staliśmy z klasą na moście pontonowym na wyspę Ostrów, most pełnił rolę trybun dla widzów wodowania bocznego. Pamiętam majestatyczny ruch kadłuba zsuwającego się z pochylni i potężne bryźnięcie wody, niebywałe wrażenie!
Marek Mirota dla odmiany wspomina zagranicznych gości.
– Najczęściej stocznia kooperowała ze Związkiem Radzieckim, ale bywali też kontrahenci ze Skandynawii, RPA i Europy Zachodniej, stocznia była dla mnie oknem na świat.
Z perspektywy lat ocenia, że to było bardzo odświeżające doświadczenie. Z dziesiątków wodowań i innych uroczystości z sentymentem wspomina dętą orkiestrę stoczniową.
Piotr Kowalczuk dopiero jako dorosły człowiek skorzystał z ojcowskiej protekcji i wprowadził na wodowanie swoich uczniów, był już początek nowego wieku. Stocznia jeszcze wówczas robiła wrażenie.
– Stocznia robiła niesamowite wrażenie – Pavko Krajka potwierdza, przywołując doświadczenia z lat 70. – Ciągły ruch: dźwigi, samochody elektryczne, wózki, dźwięki montażowe. Ciągła niepewność i pytanie: co się dzieje? W dziecięcej skali, jak film „Metropolis”, jedna wielka maszyna i 100 tysięcy pracujących mrówek.
Za stoczniową bramą wydawało się brudniej niż po drugiej stronie.
– Smary i rdza – definiuje Pavko.
– Specyficzny zapach i kolor rdzy – precyzuje Marek.
Piotr Kowalczuk wspomina zapach, którego doświadczył, gdy tata przemycał go do stoczni traktorem z przyczepą, który kursował, rozwożąc pracowników po zakładzie.
– Jechaliśmy kiedyś obejrzeć budowę promu, stoczniowcy mieli na sobie stroje robocze – opowiada. – One wydawały bardzo specyficzny zapach smaru.

Loteria butelkowa
Dla Marka Miroty stocznia po dziś dzień ma smak lekko słodzonej wody sodowej.
– Stocznia miała swoją rozlewnię wody sodowej, na wydziały rozwożono dla pracowników małe butelki. Butelki nie miały etykiet. Trafić można było na wodę naturalną lub lekko słodzoną. To była loteria, ale jak się trafiło na tę lekko słodzoną, to była wielka radość.
Wszystkie duże dziś dzieci wspominają dźwięki, jakie wydawał zakład.
– Mieszkaliśmy niedaleko stoczni, bawiliśmy się z chłopakami w okolicach ulic Rybaki, Stare Domki, Zamkowa. Często towarzyszył nam potężny, metaliczny, miarowy stuk uderzeń rozchodzących się po całym Starym Mieście. Napawał niepokojem. Nieraz myślałem, co się dzieje, co to za ludzie czy urządzenia wydają takie dźwięki, jak z jakiegoś filmu o tytanach – Andrzej Trzeciak odtwarza wspomnienia.
– Wysokie tony, uderzenia młota i dźwięk piaskowania blach – wylicza Piotr Kowalczuk.
– To był specyficzny hałas – potwierdza Marek Mirota – rytm nadawały wielkie młoty naginające potężne elementy stalowe.
Zenon Mirota, ojciec Marka, wspomina, że wraz z nastaniem strajku w Sierpniu ’80 stocznia ucichła, a ta cisza niosła niepokój. Co będzie? Fotografował nadal, choć miał wątpliwości, czy nie zaszkodzi w ten sposób strajkującym.
– Jeszcze w czasie przedstrajkowym w domu czuło się, jak ojcu bardzo zależy na tej stoczni – opowiada Marek Mirota. – To była prawdziwa stocznia matka, która karmiła, żywiła i ubierała.

Cicha stocznia
Ojciec Andrzeja Trzeciaka dołączył do strajku.
– Pamiętam wizyty pod płotem stoczni. Nosiliśmy z mamą jedzenie. Ale ja zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi. Wokoło tłok, setki ludzi. Po drugiej stronie płotu stoczniowcy w ubraniach roboczych nie pracują, tylko przesiadują na trawnikach. Pamiętam swoje zdziwienie. Jak przez stalowe pręty wypatrzyłem ojca, poczułem spokój – wspomina Andrzej.
Pavko Krajka był wtedy nieco starszy od Andrzeja Trzeciaka. Gdy wybuchł strajk, mama została z chłopakami w domu, a tata dołączył do protestujących.
– Przychodziliśmy do płotu podawać bułeczki – wspomina Pavko, wówczas uczeń na wakacjach przed II klasą szkoły podstawowej. – Nie zapomnę, że wiele osób miało w klapie specyficzny znaczek – biały, prostokątny z niezwykle wibrującym napisem Solidarność, wtedy jeszcze nieznanym mi pojęciem. Bardzo chciałem mieć ten znaczek, czułem, że ma moc. Rodzice mi go załatwili, nosiłem go później w szkole. Byłem dumny, że moi rodzice są częścią tego ruchu, że uruchamiają siłę przemiany wspólną masą. Karnawał Solidarności był naprawdę radosny.
Po sierpniu, gdy dzieci stoczniowców jeździły na kolonie, gdańskie pochodzenie znacznie podnosiło ich atrakcyjność towarzyską.
– Nawet dla dzieci stocznia była miejscem ważnym, to była prawdziwą kolebką Solidarności. Gdańszczanie mieli uznanie i okazywano im serdeczność – opowiada Pavko.

Z dedykacją
Marek Mirota, architekt wnętrz, w dorosłym życiu miał epizod stoczniowy. Już po okresie przemian ustrojowych półtora roku przepracował w biurze projektowym. Od 25 lat mieszka za oceanem.
– Statki mnie nie opuszczają, dość intensywnie zajmuję się żeglarstwem, tak jakby statki i woda były mi przeznaczone – śmieje się.
Teraz sam jakby odwdzięczał się ojcu, bo jak widzi gdzieś w dalekim porcie nietypową, ekskluzywną jednostkę, zawsze wysyła mu zdjęcie. W jego domu pod Nowym Jorkiem ścianę w otwartej przestrzeni dziennej zdobi sześć wielkoformatowych czarno-białych zdjęć stoczniowych jego ojca. Gdy przyjeżdża do Gdańska, zawsze zagląda do stoczni.
Andrzej Trzeciak w młodości stronił od stoczni. Nie spełnił marzeń ojca, nie studiował na politechnice, żeby budować statki. Zakład kojarzył się z surową, ciężką pracą, hałasem. I z nieobecnością ojca, który wypływał „w morze” – jak mawiało się w domu – na próbne rejsy statków. Obserwował, jak pod koniec lat 90., gdy stocznia upadała, jego ojciec doświadczał ogromnego rozgoryczenia. Wciąż aktywnie działał, by ratować zakład.
– Z balkonu kolegi, mieszkającego na dziesiątym piętrze w bloku przy placu Solidarności, zrobiłem wtedy zdjęcie zachodzącego słońca nad dźwigami. Ta scena była dla mnie długo symbolem zamierania stoczni. Ale wtedy bardziej interesowała mnie estetyka tego miejsca niż procesy przekształceń zachodzące w zakładzie. Później mój stosunek do stoczni diametralnie się zmienił. Dostrzegłem całe bogactwo jej znaczeń, także tych osobistych. Stocznia mnie wciągnęła.
Andrzej wrócił do stoczni podczas studiów, na zajęcia z architektury i konserwacji. Od 2009 roku zajmuje się w Europejskim Centrum Solidarności dziedzictwem kulturowym Solidarności i stoczni. Niedawno ukazała się pierwsza komplementarna publikacja o zakładzie jego autorstwa „Stocznia Gdańska. Miejsca, ludzie, historie”. Zadedykował ją ojcu.
– Jego oczekiwanie trochę się w końcu spełniło. Pracuję w stoczni – śmieje się.

Zmiana
Maria Znaniecka jest już na emeryturze, dzięki temu ma dużo czasu na podróże, zwiedzanie, lektury. Bywa na imprezach w ECS. Nie podoba się jej bryła budynku, choć przyznaje, że kojarzy się z dawną stocznią.
– Bardzo za to podoba mi się wnętrze i to nie tyko z powodu wyglądu, zimowego ogrodu… – podkreśla. – Odpowiada mi atmosfera, jaką tam wytwarzają ludzie, bo przecież nastrój wnętrza tworzą ludzie.
Rodzice Piotra Kowalczuka przepracowali w zakładzie 40 lat. Nie nalegali, aby kontynuował fach stoczniowy.
– Zaakceptowali moje wybory drogi zawodowej i bardzo mnie w nich wspierali.
Zdobył wykształcenie pedagogiczne, uczył w szkole, pracował na Uniwersytecie Gdańskim, był wiceprezydentem Gdańska odpowiedzialnym za edukację i sprawy społeczne, teraz znów pracuje na uczelni.
Pavko Krajka jest architektem wnętrz, grafikiem, designerem, fotografem, rysownikiem, udzielającym wykładów na tematy powiązane ze sztuką, animatorem kultury z wieloletnim doświadczeniem pracy w Polsce, Holandii i Francji. Śledzi kalendarz wydarzeń ECS, które bardzo lubi pod każdym względem: projektowym, programowym, wydarzeniowym.
– ECS jest mi bardzo bliskie i już jest ważną przestrzenią moich aktywności. Poruszony fotografiami Chrisa Niedenthala z Pekinu z 1989 roku, wystawionymi w ECS, samemu wyszedłem z inicjatywą wykładu performatywnego podczas finisażu wystawy, prezentującego nieznaną szerzej kilkudniową historię pekińskiej statuy Bogini Demokracji z czasu tamtych protestów. Wykład połączony był z przedstawieniem rzeźby tej statuy, wykonanej specjalnie na to wydarzenie przez gdańskiego rzeźbiarza Mateusza Michalczyka. ECS kupiło tę rzeźbę.
Jego mama przepracowała w stoczni ponad 25 lat, aż do emerytury. Bardzo ciężko przeżyła upadek stoczni, a potem burzenie kolejnych budynków. Nie mogła na to patrzeć...
Syn Marka Miroty z dziadkiem oglądał jego wystawę stoczniowych zdjęć w ECS. Do nestora fotografii podchodzili ludzie, serdecznie witali, pozdrawiali. Od tego momentu ma go już nie tylko za dziadka, ale i celebrytę.
Tymczasem Marek Mirota…
– Podczas ostatniego pobytu w Gdańsku byliśmy na koncercie ze znajomymi w jednej z hal stoczniowych – puentuje. – Widzę, że stocznia żyje, zmienia się, dostosuje do czasu i potrzeb.

Katarzyna Żelazek