ROWEROWA STOCZNIA

W stoczni było niegdyś bardzo dużo rowerów. Można z powodzeniem powiedzieć, że stoczniowcy byli w PRL najbardziej zagorzałymi cyklistami w mieście. Nie z wyboru, co prawda, tylko z musu, bo odległości dzielące w stoczni punkt A od punktu B sięgały nawet kilku kilometrów, ale zawsze. Setki rowerów jak pszczoły miód oblepiały płoty.

W stoczni rower był obiektem pożądania i troski. Stoczniowcy pracowali bowiem na akord, co oznaczało, że ile przepracowali, tyle zarobili, szybkie przemieszczanie się leżało więc w ich dobrze pojętym interesie. Część rowerów była własnością stoczni, inne należały do poszczególnych brygad, były też używane prywatne jednoślady. Każdy służbowy rower miał tabliczkę znamionową.
– Czasami trzeba było pilnować, żeby roweru nikt nie podwędził, szczególnie jak w latach 80. było ich już mniej. Bywało, że przemalowywano rower dla niepoznaki, zmieniano tabliczkę albo koła – wspomina Roman Gałęzewski, który 20 lat przepracował na Wydziale C2 (mechanicznym) i sam z roweru korzystał, a dziś jest przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w Stoczni Gdańsk i na rowerze jeździ już tylko dlatego, że lubi, razem z wnukiem.
Użytkownicy przypinali rowery kłódkami do ogrodzeń, choć nie zawsze przynosiło to oczekiwane rezultaty, zupełnie jak dziś.
– I wtedy był problem – wspomina Roman Gałęzewski.

SIERPIEŃ ECS
►►

ROWERY STOCZNIOWE I WOKÓŁ STOCZNI