Ta grafika powstała jedenaście lat po tym, jak Łukasz Rogiński usłyszał krótką serię z karabinu maszynowego, a potem rytmiczny warkot silników czołgów gwieździście zjeżdżających przed Bramę nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Był ranek 16 grudnia 1970 roku. Przed chwilą od kul zginęło dwóch stoczniowców, ale wtedy nie mógł jeszcze o tym wiedzieć.

Łukasz Rogiński urodził się w Wilnie w 1936 roku, jego rodzice byli artystami plastykami. Pamięta, choć miał wtedy zalewie dziewięć lat, jak trzeba było podjąć decyzję – zostać w Związku Radzieckim czy jechać do Polski? Jadą. Głównym kierunkiem emigracji była wtedy Łódź. Co, pojedziemy do Łodzi? Tam od lat mieszkają ludzie, mają swoje domy… Jedziemy do Gdańska, to miasto opuszczone, jakoś da się to nowe życie zorganizować. Matka zaczęła czytać o gdańskich kurantach… Pierwsze wspomnienie z nowych stron: most drewniany przez Wisłę, zbity z desek i belek sosnowych, kiwający się na wszystkie strony tak, że pociąg jechał wolniej, niż chodzi się na spacer, a potem ich wagon w postaci odkrytej platformy odczepiony na torach między stocznią a Wrzeszczem.
W 1956 roku Łukasz rozpoczął naukę w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku.

Gdy 15 grudnia 1970 roku płonął Komitet Wojewódzki PZPR, Związek Plastyków gościł w Gdańsku koleżanki i kolegów z całej Polski. Łukasz miał wtedy 34 lata, mieszkał i pracował w Oliwie. Ukończył już studia i utrzymywał się ze sztuki, tworząc impresje, ilustracje, raczej spokojne, bajkowe.
– Moja koleżanka z Katowic bardzo się denerwowała, jak rodzina, jak dzieci. Nawet nie nalegałem, żeby tutaj przeczekała – wspomina Łukasz Rogiński. – 16 grudnia rano odprowadzałem ją na pociąg, było około godziny siódmej. Pomyślałem: Jak już znalazłem się przy dworcu, to pójdę pod stocznię. Na ulicach było zupełnie pusto.
Doszedł do ulicy Doki. Od I liceum aż po bramę cała była zastawiona wojskowymi ciężarówkami, a każda przykryta brezentem. Nie było widać, czy wewnątrz są żołnierze czy nie.
– Nie zapuściłem się więc głębiej, ale chodziłem, patrzyłem. W bramie widziałem zbierających się ludzi. Postaci formowały się w szereg, pomyślałem, że robotnicy chcą wyjść demonstrować w mieście. Nagle usłyszałem strzały z karabinu maszynowego. Nieduża seria, ale groźna. W tym momencie na ulicy pokazał się człowiek, który wyglądał dramatycznie, był blady, wystraszony. Nagle znalazł się drugi mężczyzna, po chwili kobieta. Ubrani byli w robocze stroje. Podszedłem, żeby posłuchać, o czym rozmawiają. Pytam: co się stało? A oni ucichli i nawet na mnie nie spojrzeli. Miałem na sobie kożuch, nie wyglądałem jak oni, bardziej jak enkawudzista. To były minutowe sekwencje, nie dłużej.
Z różnych stron miasta zaczął dobiegać warkot silników czołgów. I od strony dworca, i od Grunwaldzkiej.
– Zorientowałem się, że jakby gwiaździście dźwięk zbliża się w stronę bramy stoczniowej. Poszedłem Wałową w stronę Raduni, stamtąd nie dochodziły żadne głosy. Doszedłem do Motławy i piechotą wróciłem Grunwaldzką do Oliwy.

Jedenaście lat później – po tym, jak na placu Solidarności stanął pomnik Poległych Stoczniowców 1970 – Łukasz Rogiński pamięci ofiar Grudnia ’70 wykonał akwafortę. „WZYWAMY WAS, wszyscy polegli w grudniu […]. SĄ WŚRÓD NAS!”.



Na dobre zaprzągł sztukę do ilustrowania tego, co dzieje się wokół po 13 grudnia 1981 roku. Mówi: „Historia mnie wzięła w stanie wojennym”.
– W 1982 roku zacząłem robić cykl grafik na temat stanu wojennego.
Poglądy manifestowało się wtedy na murach i ulotkach na lichym papierze.
– A ja uznałem, że będę tworzyć w technikach najbardziej szlachetnych. Powstał między innymi cykl ekslibrisów z Wałęsą, poświęcony niezależnej prasie, niezależnej książce…
Ekslibrisy i inne grafiki były wręczane szczególnym gościom, którzy odwiedzali stoczniowców i Solidarność. W ten sposób trafiły one m.in. do zbiorów takich osób, jak: Jan Paweł II, Margaret Thatcher czy Jane Fonda.

Grafika „Apel Poległych” znajduje się w zbiorach Europejskiego Centrum Solidarności.

Łukasz Rogiński, grafika „Apel Poległych”, 1981
Zbiory ECS